Wypowiedź wolnomularska z loży Gwiazda Morza
Inspiracji do napisania tej deski należy szukać w dwóch miejscach.
Po pierwsze, jest nią niezwykła i cudowna panorama historyczna, filozoficzna i kulturowa, którą roztoczyły przede mną słowa B:. Piotra Kuncewicza z książki „Antyk zmęczonej Europy”. Każdy, kto sięga do tego tekstu musi pochylić się z pokorą przed niezwykle szerokim horyzontem, przed wielością punktów spojrzenia, przed doskonałością warsztatową i erudycją autora. To książka, która prowokuje – a może nawet wręcz zmusza – do głębszego zastanowienia się nad istotą tego, czym jest europejskość. Czym jest nasze dziedzictwo i na ile można je określić, nadać mu mierzalny i wyraźny charakter. Dzieło B:. Piotra zachęca także, aby postawić przed sobą pytanie o teraźniejszość i o przyszłość. Czy jesteśmy – jak chcą niektórzy – świadkami upadku wartości europejskich? Czy, jak głoszą alarmujące głosy, jesteśmy jak ostatni Rzymianie, którzy żyli w czasach Romulusa Augustulusa, z fascynacją i przerażeniem obserwując jak Wieczne Miasto zalewają hordy barbarzyńców? Czy nasze wnuki będą już łże-europejczykami, mówiącymi po arabsku i wyznającymi islam? A może takie postawienie sprawy to tylko efekt naszego prostackiego egocentryzmu, który każe nam patrzeć na siebie jako na przedstawicieli jakiegoś wyjątkowego pokolenia, które znalazło się u progu Czasów Ostatecznych? Przecież końców świata w ostatnim tylko dziesięcioleciu miało być już kilkanaście…
Drugim źródłem niniejszej deski jest moja własna, pełna niepokoju i troski, obserwacja tego, co dzieje się wokół nas i próba zracjonalizowania sobie przyczyn zawirowań społeczno-politycznych. Bo rzeczywiście, trudno nie zauważyć, że nasza najbliższa rzeczywistość, czyli de facto Unia Europejska, Zachód, a może nawet cały świat demokracji nowożytnej od kilkunastu lat przeżywa pogłębiający się kryzys.
W niniejszej desce te dwie perspektywy – historyczna i teraźniejsza będą się przeplatać, co zresztą jest dla mnie sposobem wyrażenia tego, że jesteśmy wszyscy w jakiejś mierze wypadkową kulturowych i cywilizacyjnych wątków, które ciągną się w przeszłość na wiele stuleci. Próba zrozumienia współczesności bez kontekstu historycznego jest tylko naiwnością dziecka, które sądzi, że może zrozumieć świat bez nauki, bez przygotowania i bez stopniowo nabywanej mądrości.
Zacznę więc od pewnej deklaracji. Jestem Europejczykiem. Tak, chciałbym to powiedzieć – bo tak się czuję i uważam, że wypowiedzenie tych słów jest ważne. Co jednak kryje się za tą deklaracją. I jakie są jej konsekwencje?
Kiedy oglądam się wstecz, czuję duchową (czy może raczej: kulturową) łączność z przeszłością. Z tradycją oświecenia, z renesansem, z chrześcijaństwem, z racjonalizmem, ale także – a może przede wszystkim: z antykiem. Duchowe, moralne i estetyczne doznania starożytnych Greków są mi niezwykle bliskie, tak samo zresztą jak republikańska surowość Rzymu czy tradycja hellenistycznej epoki aleksandryjskiej. Ujmuje mnie idealizm Platona i trzeźwość sądu Arystotelesa. Sympatyzuję z Epikurem i Diogenesem w jego beczce. Zazdroszczę pełnego godności spokoju Markowi Aureliuszowi. Czuję głęboką więź z mordowaną przez motłoch na gruzach biblioteki Hypatią. Z zainteresowaniem patrzę na synkretyzm Serapisa i Mitry, bliska jest mi tradycja Plotyna. Czuję się – przy całej mojej małości – dziecięciem tych ludzi i dziedzicem ich idei.
O tym, jak piękne są harmonijne i wyważone wartości antyku niech świadczy pewne porównanie. Zderzmy na chwilę pełne subtelnego i rozważnego humanizmu zalecenia mądrych Greków z surowością i boską zaborczością zasad Dekalogu. Ten ostatni jest zapewne nam doskonale znany, więc przytoczmy 12 zaleceń helleńskich:
Znaj właściwy czas. Bądź sobą. Oskarżaj obecnego. Wiedząc mów. Władaj sobą. Ćwicz rozum. Zabiegaj o chwałę. Stroń od cudzego. Nic w nadmiarze. Módl się o możliwe. Szanuj siebie. I wreszcie słynne: poznaj samego siebie.
Jestem więc Europejczykiem z przeszłości i z przeszłością, ale właśnie to skłania mnie do zastanowienia się nad kondycją współczesnej Europy. Wszak już Ateńczycy i Spartanie uważali, że prawem, ale i obowiązkiem obywatela jest troska o własny kraj. Choć może powinienem napisać: „jeszcze Ateńczycy i Spartanie”, bowiem dziś myślenie o własnym państwie jest już passe. Jest formą walki o władzę lub domeną realizacji anachronicznej wizji nacjonalistycznego, monokulturowego państwa-grajdołka, w którym świadomość wyznacza nie wybór i akceptacja paradygmatu cywilizacyjnego, ale kolor skóry czy nawet wpisane w dokumentach miejsce urodzenia.
Tę smutną wizję, tak daleką od zaleceń mądrych Hellenów, potwierdza zresztą obserwacja frekwencji wyborczej, nie mówiąc już o braku świadomości pryncypiów i polityki prowadzonej przez własne państwo – tak częstej wśród moich rodaków. Gdy rozmawiam z własnymi studentami konstatuję przede wszystkim, że ich zaangażowanie w troskę o dobro Polski sprowadza się zasadniczo do przekonania, że najlepszy rząd to taki, który zajmie się sobą i da im święty spokój. Zaś patriotyzm w najlepszym razie ogranicza się do noszenia koszulki z Żołnierzami Wyklętymi lub nalepki „Polska Walcząca” na samochodzie – lub do narzekania na imigrantów. Odpowiedzialność za losy dzielnicy, miasta, regionu, kraju czy Europy przekształca się w rozważanie: ile i jak można z tego wyciągnąć. Triumfuje indywidualizm w jego najgorszej, wynaturzonej formie – egoizmu. A przecież kiedyś Europa taka nie była… Jeszcze niedawno mówiliśmy „o wolność waszą i naszą”, jeszcze niedawno pożądaliśmy solidarności międzyludzkiej i wspólnoty. Także tej europejskiej.
No właśnie… Europa. Czym jest? Ta dzisiejsza to przede wszystkim Unia Europejska. Jej fundament leży głęboko oparty w historii, w świadomości własnych niedostatków i zagrożeń. Pierwotny rdzeń Unii, czyli EWWiS powstała wszak w wyniku przerażającej hekatomby II wojny światowej. Strach, że koszmar mógłby się powtórzyć raz jeszcze był dominującym uczuciem wśród zgliszcz miast, wsi i miasteczek. Dwie bezpośrednio po sobie następujące wojny musiały pozostawić doświadczenie, którego my, żyjący w pokoju, nie jesteśmy w stanie ogarnąć ani zrozumieć. Przecież w 1952 roku żyli jeszcze ludzie, którzy zaledwie ćwierć wieku wcześniej przysięgali na wszystkie świętości, że zrozumieli naukę tragedii Wielkiej Wojny i już nigdy nie dopuszczą do przelewu krwi. Wśród ruin i zatykających dech cuchnących trupów strach, że koszmar mógłby powrócić musiał być tak realny, że aż namacalny.
I tak narodził się pierwszy cud. Cud zaufania. To właśnie dlatego Wielka Brytania i Francja zdecydowały się na podzielenie się kontrolą nad strategicznym przemysłem ciężkim z pokonanymi Niemcami. Uznano, że skoro rywalizacja o zasoby węgla i stali jest przyczyną konfliktu, to należy po prostu zrezygnować z własnego interesu i stworzyć wspólnotę. Wspólnotę zwycięzców z pokonanymi. Podzielić się – to słowo klucz (a przy okazji nauka, o której dziś zapomnieliśmy). Ta wspólnota mogła być wyrazem idealistycznego humanizmu, ale mogła być też po prostu pragmatyczna – by nie hodować w tych ostatnich uczucia zemsty (jak to uczyniono po pierwszej wojnie).
Czy Unia Europejska jest wynikiem działań masonerii – jak czasem twierdzą przeciwnicy Europy? Wątpię. Twórcy zjednoczonej Europy – a więc przede wszystkim Schuman, Monnet czy Adenauer nie byli członkami lóż. Ba, ten pierwszy zapewne zostanie niedługo wyniesiony na ołtarze kościoła katolickiego. Myślę jednak, że nad Ojcami Założycielami unosił się nie tyle duch masonerii, co raczej wartości, do których wolnomularze się odwołują (bynajmniej nie jako jedyni). Te wartości to Pokój, Zaufanie i Nadzieja. I w tym wymiarze w pewien sposób chcę zaprzeczyć temu, co powiedziałem wcześniej. Unia Europejska nie powstała ze strachu. Powstała z nadziei i z marzeń. Z marzeń, które snuto zupełnie na przekór otaczającym ruinom, pośród których nadal jeszcze dawało się wyczuć zapach ciał palonych w krematoryjnych piecach.
Dziś, w siedemdziesiąt lat po rozpoczęciu procesu zjednoczeniowego, słychać często, że Unia się wypaliła. Że zawiodła. Ze wspólnoty wypada Wielka Brytania, we Francji króluje poczucie zagrożenia (umiejętnie rozgrywane przez Marie Le Pen), a kraje takie jak Grecja czy Węgry mieszczą się w standardach unijnych tylko przy bardzo dużym ich naciąganiu. Co gorsza, tak samo zachowuje się Polska – jeszcze do niedawna lider nowoczesnej demokracji. Czy więc rzeczywiście ponieśliśmy – my, Europejczycy – klęskę?
Ależ nie! Przecież od ponad siedemdziesięciu lat żyjemy i mieszkamy w Europie, która wojnę zna jedynie z filmów i książek. Oczywiście, wojny toczą się nadal (że wspomnieć tu choćby Ukrainę, czy Jugosławię) – ale poza obszarem, który wybrał drogę jednoczenia się i przełamywania różnic.
Dlaczego więc tak narzekamy na Unię? Dlaczego szydzimy z niej, a jej flagę uważamy, jeśli nie za szmatę (jak publicznie nazwała ją pewna posłanka partii rządzącej), to przynajmniej za symbol projektu, który ponosi porażkę. Dlaczego Unia to w świadomości ludzi biurokratyczny moloch, krzywizna banana czy ślimak – przedstawiciel ryb lądowych?
Myślę, że dzieje się tak, bo zapomnieliśmy o wartościach. Pierwotna wspólnota była przecież nie stowarzyszeniem handlowym, ale wzniosłą i idealistyczną próbą przezwyciężenia podziałów, wrogości i nienawiści. Była planem, który na pierwszy rzut oka nie miał szans powodzenia. Jak można było marzyć o wprowadzeniu pokoju między Francją i Niemcami, które przy każdej okazji skakały sobie do oczu przez ostatnich kilkaset lat? Przecież w 1945 roku żyli zapewne jeszcze ci, którzy pamiętali nie tylko grozę Wielkiej Wojny, ale i wojnę roku 1870.
Wraz z kolejnymi dołączającymi się do jednoczącej się unii krajami rósł jednak stopień komplikacji stosunków multilateralnych. Już w momencie, gdy unia liczyła piętnaście państw, dogadywanie się musiało sprawiać problem. Wystarczyło wszak, że w jednym z państw dochodziła do władzy partia mniej racjonalna, aby trzeba było budować coraz bardziej skomplikowane kompromisy. Ekonomiści doskonale znają to zjawisko – nazywa się ono Tragedią Pastwiska . Zamiast cieszyć się ze wspólnych osiągnięć rządy zajęły się skrupulatną buchalterią.
To samo zaczęło się dziać w społeczeństwach. Europa przestała już być wielkim, wspólnym projektem, stając się miejscem zażartych targów, gdzie każdy pilnował, czy jego porcja nie jest zbyt mała. Stała się ciągnącą się w czasie i nigdy nierozstrzygniętą partią gry o sumie zerowej. Zamiast słowa „podzielić się z drugim” zaczęliśmy mówić, że „bronimy interesów”.
Chwilę oddechu dał zmęczonej Europie upadek bloku państw socjalistycznych. Znowu błysnęła, dawno odstawiona w kąt Nadzieja. Nadzieja, że oto znika groźba konfliktu zbrojnego, w dodatku konfliktu ostatecznego – bo jądrowego. Zrozumiano, że pod wpływem autentycznej tęsknoty za demokracją, swobodą myślenia i dobrobytem można było obalić (bezkrwawo!) quasitotalitarny system opresji. Nowego paliwa wystarczyło jednak tylko na 15 lat. Znowu społeczeństwa zaczęły patrzeć we własną miskę i przepychać się w drodze do wazy z zupą. W dodatku odpychając od stołu tych, którzy są naprawdę głodni i spragnieni. Jedzenia, spokoju i pokoju. Jeśli Europa chce uważać się za chrześcijańską, to chyba zapomniała o symbolu tego pustego talerza, który tak chętnie stawia na wigilijnym stole. Zapomniała o wizji kontynentu, na którym ludzie dzielą się swoim dobrem, nie pytając o to, kto ile ma do podziału. I znowu wypada przypomnieć słowa B:. Piotra, który zauważył, że im większe bogactwo społeczeństw, tym zawsze trudniej było się podzielić z potrzebującymi, a łatwiej wydawało się na monumentalne świątynie, pałace i wojsko.
Lecz może jest w tym jakieś dziejowe fatum? Wszak wielkie wizje ludzkości kończyły się zazwyczaj wraz ze śmiercią ich architektów. Aleksander, Cezar, Atylla, Karol XII, Napoleon, Hitler, Piłsudski – wielcy liderzy (w dobrej lub złej sprawie) rzadko wszak tworzyli dzieła, które nie rozpadały się wraz ze śmiercią ich samych, lub ich następców. Może jest tak, że gdy brak jest świadomości wśród szerokich rzesz ludzkich – żadna z indywidualności nie jest w stanie wykreować stabilnej rzeczywistości. Przychodzą następne pokolenia, które mają już inne sprawy, inne problemy i inne wyzwania. Stałe zaś są tylko ludzkie wady i grzechy… Jakże gorzko prawdziwie wydaje się tu brzmieć wiersz Jacka Kaczmarskiego:
Wielkich upadków więcej widzieliśmy niż wzlotów
Byliśmy oczywiście na uczcie Baltazara,
Uczyliśmy się mowy zwycięskich Wizygotów
Na służbie ostatniego przepiwszy żołd Cezara.
Przeżyliśmy Rolanda, by świadczyć śmierć Karola,
Pozostałościom mocarstw nie oczekiwać łaski.
Razem z Ludwikiem Świętym widząc się w aureolach
Wyrzygiwaliśmy krew w jerozolimskie piaski.
Co było wszechpotężne – zdaje się niedorzeczne.
Gdzie słodka woń Arabii? Gdzie tajemniczy Syjam?
Religie tysiącletnie też nie są dla nas wieczne
I demokracja kwitnie, dojrzewa i przemija…
Powtórzmy więc pytanie postawione w tytule: co dalej z tą Europą? I może warto tu zastanowić się: co oznacza „ta” Europa? Europa, jaką znamy na pewno się kończy i to niezależnie od tego, co stanie się w ciągu najbliższych pięciu lat.
Trwa wielka migracja ludów, kultur i religii. Zmienia się także środowisko, w którym żyjemy – obserwujemy postępy globalnego ocieplenia, procesy stepowienia i przesuwania się stref klimatycznych, które są faktem, niezależnie od tego, że niektórzy politycy próbują je zanegować. Ba, w Polsce już dziś pojawiają się imigranci, którzy spokojnie i z budzącą grozę skutecznością przejmują zasoby tych, którzy żyli tu od wieków. I nie mam tu bynajmniej na myśli ludzi innych kultur (przed tymi bowiem akurat zamykamy granice, zupełnie nie przejmując się ich losem). Mam na myśli choćby szakala, który wędruje na północ Europy. Jego populacja jest już także obecna w Polsce – i, co najważniejsze z punktu widzenia biologii, rozmnaża się swobodnie na nowym terenie. Mamy dwa obce gatunki raków, mamy jenota i szopa pracza. Lista gatunków obcych w naszym kraju to już prawie dwadzieścia stron! Nasza Polska nie jest już więc tą samą Polską, którą pamiętali nasi rodzice i dziadkowie.
Czyż zresztą Polskę albo Europę można postrzegać jako jakiś stały wzorzec; constans, do którego możemy porównywać stan obecny? Nie. I to w każdej sferze – w tym najbardziej chyba: w kulturze.
Przecież cała Europa była kiedyś właściwie tylko echem Śródziemnomorza, którego centrum biło w starożytnej Grecji. Przed Grecją była zaś kultura minojska, Egipt i Sumer. Potem był Rzym – duchowy potomek i spadkobierca Achajów. I była semicka Kartagina, którą tak uparcie zwalczał Katon. Miał wszak gorzką świadomość nietrwałości Scypion Afrykański, który posypując solą ruiny Kartaginy dumał o tym, że w przyszłości podobny los spotka zapewne Rzym – mimo, że ten był wówczas u szczytu swojej potęgi.
No właśnie, Rzym… Do dziś jest kolebką myśli prawnej, filozofii, nowoczesnej republiki. Wszak do dziedzictwa rzymskiego tyleż chełpliwie, co bezprawnie nawiązywał byle szlachciura w Rzeczypospolitej. Zresztą… czy na pewno bezprawnie, skoro za punkt honoru stawiał sobie, aby jego dzieci znały łacinę? Ale Rzym się także zmienił. Poddał się nowej, obcej wówczas ideologii – chrześcijaństwu. A potem oddał koronę cesarską Germanom. Na szczycie zastąpili ich potem potomkowie Sasów i Normanów, gdy jako Anglosasi stworzyli Imperium, nad którym nie zachodzi Słońce. I to jednak uległo zmianie. Czy więc zmiana jest rzeczą złą? A może ani dobrą, ani złą – lecz po prostu: nieuniknioną?
Stała pozostała jedynie Europa, która była domem tak dla Hellenów, jak i dla Rzymian, iberyjskich Arabów, Germanów i Słowian, jednako dając mieszkanie poganom, chrześcijanom, muzułmanom, agnostykom, libertynom i ateistom. Europa, która kiedyś tak ofiarnie dawała schronienie migrantom, może dlatego, że sama przecież była uprowadzona ze stron ojczystych. Gdy Zeus w ciele mocarnego byka ją porywał, była wszak królewną z Tyru, tego samego miasta, którego król wysłał Salomonowi do pomocy przy budowie Świątyni architekta Hirama.
Ale to już, jak mówią: zupełnie inna historia…
Rzekłem.